Kampania prezydencka Billa Clintona toczyła się pod hasłem “Ekonomia, głupcze”. James Carville ,doradca polityczny, wymyślił to hasło, by nigdy prezydent USA podejmując decyzje nie zapominał o ich konsekwencjach dla gospodarki i aby nie umknęła mu waga gospodarki dla dobrostanu wszystkich Amerykanów. Wydaje się to tym istotniejsze, gdy spojrzy się na działania polityków w wielu miejscach na świecie, którzy o tej wydawało się oczywistej prawdzie zapominają ulegając populizmowi. Jaki to ma związek z branżą filmową? Otóż wydaje się że, producenci filmowi powinni wieszać sobie niekiedy nad biurkiem kartki z napisem „promocja głupcze!”.
Jakkolwiek ta sugestia może się wydawać nieco impertynencka na pierwszy rzut oka, nie wynika ona z mojej negatywnej oceny środowiska. Raczej z doświadczenia, które wskazuje, że nierzadko, gdy po kilku latach developmentu i pozyskiwania finansów, kilku tygodniach zdjęć, kilku miesiącach postprodukcji, producent dopływa wreszcie do brzegu z napisem final cut i kolaudacja, ma poczucie, że to już koniec jego wysiłków. Zrobił, co do niego należało Adrenalina opadła, należy cierpliwie czekać na efekt i mieć nadzieję na przychylność widzów. Niestety, nic bardziej mylnego. To bowiem dopiero połowa sukcesu.
Oczywiście wiele osób powie: mam profesjonalnego i doświadczonego dystrybutora, ustalony budżet P&A, film zgłoszony na festiwale oraz datę premiery. Czego więcej można oczekiwać od biednego producenta? Odpowiem – dbania o własny interes i zaangażowania w promocję. Producent robi jeden, może dwa filmy rocznie. Czasem jeden na kilka lat. Dystrybutor dystrybuuje zazwyczaj od kilkunastu do kilkudziesięciu tytułów rocznie. To zmienia optykę. Nie chodzi nawet o to, że dystrybutorowi nie zależy – zależy oczywiście – w końcu efekt kinowy przekłada się na jego zyski. Jednak nie ma tyle czasu, ani takiej wiedzy o projekcie, jak producent. Czasem miewa zdrowy dystans – to prawda, miewa też doświadczenie, kontakty i rabaty. Warto z nich korzystać. Nic jednak nie zastąpi profesjonalnego podejścia do promocji realizowanej przez producenta konsekwentnie od początku projektu we współpracy z dystrybutorem. Gdy słyszę, że coś takiego jak plan i strategia promocji w ogóle nie są potrzebne, albo że powstają na kilka tygodni przed premierą, albo że sprowadzają się do taniego kupienia bilbordów i czasu antenowego, który zwolnił się tuż przed emisją, nie mogę pozbyć się wrażenia, że to sport ekstremalny i to bez asekuracji. Drugiej szansy nie będzie. W większości przypadków o wszystkim zdecyduje weekend otwarcia w kinach. I położy się cieniem na potencjale kilkudziesięciu lat eksploatacji filmu…
Dlatego czasem warto skupić się nie tylko na wyglądzie plakatu czy okładki dvd. Warto zastanowić się nad takimi kwestiami, jak grupa docelowa (może nie jedna a kilka, bo do jednych trafi główny bohater a do innych gatunek, a jeszcze innych zainteresuje postać drugoplanowa i tło historyczne) oraz sposób dotarcia do niej. Może zamiast reklamy w telewizji warto trafić do youtuberów, zrobić viralowa kampanię w mediach społecznościowych, zaangażować influencerów, przeprowadzić badania focusowe nad głównym claimem promocyjnym? To wszystko wymaga jednak wielu tygodni planowania, analizy, opracowywania i realizacji strategii.
Część z twórców może powiedzieć – mój film to nie produkt, to nie towar, wielka sztuka obroni się sama. I pewnie macie Państwo rację. Jest tylko jedno „ale” – aby ktoś mógł wybitną sztukę docenić, musi ją najpierw obejrzeć. A bez dobrej promocji największe perły kinematografii mogę nie dotrzeć do swoich potencjalnych odbiorców, nie przekazać tego, co chcieliby twórcy i nie wpłynąć, w takim stopniu jak byśmy wszyscy chcieli, na naszą kulturę i społeczeństwo.